Powrót do krainy Heidi

Minął czas potrzebny na to, aby Ziemia zatoczyła pełny krąg wokół Słońca od momentu, kiedy…

Heidi stała na skraju wzniesienia i machała ręką, dopóki goście nie zniknęli.
/Johanna Spyri, Heidi, tłumaczenie Izabella Korsak/

Powróciłem do Gryzonii, żeby znów wystartować w biegu górskim Swiss Irontrail organizowanym przez mojego ukochanego Mammuta. Stosując jednak zasadę „continuous improvement”, czyli ciągłego doskonalenia, którą wypalono w moim mózgu, ale przede wszystkim w moim sercu, podczas 17 lat pracy w pewnej firmie („Thank You for Smoking”), tym razem wybrałem dystans 91 kilometrów, a więc ponad dwa razy dłuższy niż w roku ubiegłym, kiedy jak pamiętacie, przebiegłem 41 kilometrów.

Na miejsce startu w Bergün dotarłem pociągiem. Tym razem obyło się bez wątpliwych „atrakcji” z udziałem bandziorów, które opisałem w poprzednim artykule. Na trasie były prawdziwe atrakcje. Kolej Retycka łącząca dwie historyczne linie kolejowe Albula i Bernina jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO oraz uważana za jedną z najbardziej spektakularnych tras kolejowych na świecie. Otaczający ją krajobraz z uroczymi wioskami i romantycznymi widokami Alpejskimi jest również częścią Światowego Dziedzictwa. Trasa została otwarta w roku 1904, liczy prawie 130 kilometrów i prowadzi przez 55 tuneli i 196 wiaduktów, z których najsłynniejszy to łukowy wiadukt Landwasser.

W hali sportowej odebrałem numer startowy z chipem do pomiaru czasu oraz urządzenie GPS pozwalające zlokalizować mnie na trasie. Można się było posilić bananami, batonami energetycznymi, bulionem, Coca-Colą i wodą. Dla zawodników biegnących dłuższe dystanse (121 km i 221 km) był to już kolejny punkt żywieniowy.

Wśród osób startujących ze mną w T91 dostrzegłem Ildikó Wermescher i Csaba Nemeth, profesjonalnych biegaczy, należących do Mammut Pro Team Trail Running, którzy, jak sie później okazało wygrali w tej kategorii. Porozmawialiśmy chwilę o bieganiu, Mammucie, zeszłorocznych wrażeniach z biegu (okazało się, że razem z Ildikó bieglismy T41), Nemeth bardzo chwalił zawody rozgrywane w Polsce, w których uczestniczył (Bieg 7 Dolin). Zrobiłem telefonem zdjęcie z Ildikó, które niestety nie wyszło najlepiej, ale tak czy inaczej, pamiątka z miłego spotkania i rozmowy jest.

Muszę po raz kolejny poruszyć sprawę, o której już rozmyślałem i pisałem ostatnio. Ze zgrozą zauważyłem, że tak samo jak ja, Ildikó i Nemeth nie mieli skarpetek Mammuta! Wszystko mieliśmy „mammutowe” i tylko ta skarpetkowa rysa w wyglądzie…

 

Pistolet wystrzelił o godzinie 13:00 i ruszyliśmy początkowo po płaskim terenie (1373 m n.p.m), żeby po chwili zacząć się wspinać na 2831 m n.p.m. Jak widomo, jeżeli przez jakiś czas jest pod górę, to najprawdopodobniej później jest w dół. Tak było i tym razem.

Po biegu w okolicach 2800 – 2600 m n.p.m. ruszyłem w dół z przełęczy Pass digls Orgels (2699) do Savognin (1173). Był tam kolejny punkt żywieniowy i pierwszy możliwy nocleg. Zauważyłem, że niektórzy zawodnicy mieli pomoc od rodziny lub przyjaciół, którzy czekali na nich w głównych punktach żywieniowych/noclegowych i dostarczali świeże ubrania na przebranie, nacierali maściami rozgrzewającymi/przeciwbólowymi i dokarmiali przysmakami. Nie pomyślałem o tym i nie zaangażowałem rodziny w pomoc na trasie. Moi kibice mieli mnie witać dopiero na mecie, jak w roku ubiegłym, a okazało się, że T91 jest o wiele bardziej wymagające niż T41. Kolejna wskazówka na przyszłość.

Tak czy inaczej, w Savognin nie zdecydowałem się jeszcze na spanie, posiliłem się tylko i ruszyłem dalej…

Nocną część trasy wspominam z wielkim sentymentem, ponieważ było to doświadczenie inne niż to z czym człowiek spotyka się na codzień. Nocny chłód, tajemnicze szmery, trzaski, głosy zwierząt i wilkołaków oraz ciągłe skupienie, żeby nie zgubić trasy. Ech, coś wspaniałego!

Zdecydowałem się na nocleg w Lenzerheide, czyli w miasteczku, w którym rok temu zaczynałem T41. Padłem jak nieżywy i po sekundzie (ach ta dylatacja czasu) już wstałem, kiedy zadzwonił budzik w zegarku. W blasku poranka wyruszyłem na znaną mi już z zeszłego roku trasę, ale jakże inną przez skumulowanie zmęczenia. Z Lenzerheide (1473) droga wiodła znowu w górę powyżej 2500 metrów.

Tym razem w okolicach Weisshornu (2653) nie było burzy śnieżnej, ale wszędzie zalegała wilgotna, gęsta mgła. Co mnie zastanowiło, to pisk mew i słony zapach morza. Coś się tu nie zgadzało…

W pewnej chwili z mgły wyłonił się facet z dziwnie wypukłym czołem i śmiesznym wąsikiem. Miał zmierzwione włosy, wymizerowaną i nieumytą twarz oraz oczy pozbawione wyrazu. Nosił poplamiony, wyblakły i stary płaszcz z bombazyny, podobnie wyglądające spodnie, parę znoszonych butów oraz stary słomkowy kapelusz. Wyglądało, jakby poszczególne części garderoby, które miał na sobie, nie należały do niego. Bełkotał coś niezrozumiale. Kiedy mnie zobaczył, ruszył chwiejnym krokiem w moim kierunku. Trochę sie przestraszyłem i mocniej ścisnąłem kijki, gotowy do obrony. Dziwny facet zapytał po angielsku:
– Czy to Baltimore?
Wtedy miałem juz pewność.
– Drogi Edgarze – powiedziałem – To zdecydowanie nie jest Baltimore i wydaje mi się, że już tam nie wrócisz. Chyba serafowie niebiescy wysłuchali cię w końcu i będziesz mógł spotkać się ze swoją ukochaną Anabel.
– Kim jesteś? Skąd mnie znasz? Skąd wiesz o Anabel?
– Może to zabrzmi dziwnie, ale czytałem twoje opowiadania i wiersze, a także opis… twojej tajemniczej śmierci prawie 170 lat temu.
– To ja nie żyję od 170 lat?
– Hmm, myślę, że nie należysz ani do świata żywych, ani do świata umarłych. Jesteś zawieszony pomiędzy nimi. I czas biegnie dla ciebie inaczej (ach ta dylatacja czasu).
– A więc to Kraina Snu?
– Jeszcze nie, ale już blisko.
Pisk mew i szum morza nasiliły się…
– Musisz iść w kierunku tych dzwięków. Anabel czeka już na plaży.
W milczeniu uniósł rękę na pożegnanie, odwrócił się i zniknął w kłębiącej się mgle.
Biegnąc w dół, w kierunku Arosy i kolejnego punktu żywieniowego, słyszałem za sobą długi niespokojny grzmot podobny do odgłosu tysięcy mórz. Nie zatrzymywałem się, biegłem bez ustanku.

Każdy księżyc, nim zniknie, przynosi mi sny
O promiennej Annabel Lee;
I co noc każda z gwiazd oczu niesie mi blask
Niezrównanej Annabel Lee;
I co noc, ledwie morze uderzy przypływem,
Jam z mą żoną, kochanką, mym losem szczęśliwym,
W jej grobowcu z nadmorskiej mgły,
W tym królestwie nadmorskiej mgły.
/Edgar Allan Poe, Annabel Lee, przełożył Wiktor Woroszylski/

***

W Arosie, zrobiłem przerwę na posiłek i krótki odpoczynek w fantastycznie wyposażonym bunkrze przeciwatomowym. Było to trzecie i ostatnie miejsce, w którym można się było przespać, ale już nie skorzystałem z tej możliwości. Bunkier wyposażony był w prycze, toalety, prysznice i kuchnię. A zdarzają sie tacy (szczególnie w Genewie), którzy narzekają na tragiczne warunki w tego typu lokalach. Nie jest to oczywiście willa z ogrodem, ale na pewno miejsce jest bezpieczniejsze niż ostrzeliwana z moździerzy lepianka w Erytrei.

Z Arosy wspinaczka była w miarę łagodna, ale deszcz lejący się z nieba czynił ją zdecydowanie trudniejszą i na ostatni punkt żywieniowy w Jatz (1831) dotarłem potwornie wyczerpany. Kiedy zmęczony i śpiący gramoliłem się wsparty na kijkach na ostatnią przełęcz na trasie, myślałem po co ja się tak męczę? I kolejny krok w górę. Czemu na własne życzenie poddaję się takim torturom? I następny krok w kierunku mety. To już ostatni raz, nigdy więcej! I następny…

Na przełęczy Strelapass zamieniłem kilka zdań z osobą, która pilnowała punktu kontrolnego i „odhaczony” z listy ruszyłem w dół, mając przed sobą ostatnie 5 kilometrów trasy.

Kiedy dobiegłem do Davos, ludzie na ulicach, mimo nocnej pory bili mi brawo i pozdrawiali. Linię mety przekroczyłem SZCZĘŚLIWY!

Według Datasport byłem ostatnim sklasyfikowanym zawodnikiem w mojej kategorii; kilka osób nie ukończyło biegu. Tym razem pokonałem 90.2 km w poziomie oraz + 5420m / – 5240m w pionie.

Kiedy rozluźniony, szczęśliwy i dumny spokojnie zajadałem kiełbasę z grilla i popijałem piwkiem w środku nocy, moje bolesne wątpliwości ze wspinaczki na przełęcz Strelapass rozwiały się jak… mgła. Już zacząłem planować, kiedy i na jaki bieg wybiorę się następnym razem – czy ja jestem normalny?

Świeżom wrócił w nasze światy…
Spoza Thule lodowatej –
Z sfer, co we mgłach się promienią,
Poza C z a s e m  i  P r z e s t r z e n i ą.
/E. A. Poe, Kraina snu, tłumaczenie Antoni Lange/

Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *