Miejsce startu, jak już wspominałem, wybrałem bardzo sentymentalnie. Wyruszyłem z pod budynku, w którym mieszkałem jako dziecko, a który znajduje się przy ulicy Komorowskiego 1.
Bolesław Komorowski – lekarz urzędowy Półwsia Zwierzynieckiego, a po włączeniu go w obręb Krakowa (co, jak już wiemy, nastąpiło w roku 1910) – lekarz miejski Zwierzyńca. Był on na początku ubiegłego wieku słynną w Krakowie postacią. Przeszedł do historii miasta przede wszystkim jako lekarz-społecznik, ponieważ w swym gabinecie przyjmował biednych za darmo, dawał też pieniądze na lekarstwa i chleb, jeśli im go brakowało. Niektórzy współcześni mu krakowianie nazywali doktora Komorowskiego „Janosikiem w białym kitlu” – wysokimi honorariami „łupił” zamożnych pacjentów, aby bez zapłaty leczyć biednych. A że lekarzem był świetnym, prowadził chyba największą praktykę w mieście, nie brakowało mu bogatych pacjentów.
Pamiętam, że na parterze kamienicy, od strony ulicy Tadeusza Kościuszki (zakładam, że o Kościuszce wszyscy słyszeli) mieścił się sklep „1001 drobiazgów”, a od strony podwórka melina Pani F. Na trzecim piętrze miał pracownię arysta Ozimek, a podobno pod podwórkiem, na którym grałem w piłkę znajduje się schron przeciwatomowy.
Ulicą Komorowskiego dotarłem do Placu na Stawach, gdzie chodziłem z babcią na zakupy. Dziwaczna nazwa wzięła się od stawów hodowlanych, których pobliski zakon Norbertanek używał jako zaplecza rybnego dla swojej kuchni. Stawy z czasem zasypano, a na ich miejscu powstał plac targowy.
Wielkim rarytasem były frytki smażone na starym, wielokrotnie używanym oleju, w szarej papierowej torbie, która szybko nasiąkała tłuszczem, a sól do frytek sypało się ze słoika z pokrywką podziurawioną gwoździem.
Na deser można było dostać Lody Bambino o smaku śmietankowo-kawowym.
Najważniejszym miejscem Placu był jednak Bar na Stawach, który przeszedł na zawsze do historii dzielnicy, miasta, a nawet do historii Polski. Stało się tak za sprawą poety Jerzego Harasymowicza, który opisał życie zwierzynieckich kindrów, łaziorów i andrusów w malowniczy, a nawet bajkowy sposób. Ten niezwykle wrażliwy artysta przeczuwał, że ten barwny świat nieodwołalnie odchodził w przeszłość i siłą swego poetyckiego talentu pragnął ocalić go od zapomnienia.
Nieraz pytają za kim jestem
W tym kraju częsta to sprawa
Mówię najbardziej popieram szyld
Z napisem “Bar Na Stawach”Tam Maks Wózek przychodzi i Rufino
Goście z tysiąca i jednej zwierzynieckiej nocy
Tam zielone pachnie nocy piwo
Tam się schodzą placowe drogi
/Jerzy Harasymowicz, Bar na Stawach/
Podmiejscy herosi, goście z tysiąca i jednej zwierzynieckiej nocy to byli głównie malarze, murarze, wózkarze i tramwajarze. Właśnie to towarzystwo wyczarowywało słynne krakowskie szopki, o których wspominałem wcześniej i tworzyło folklor krakowskiego przedmieścia.
W barze zbierał się „Zwierzyńca kwiat”, by nad kuflem piwa podumać o życiu, wieść niekończące się dyskusje lub kibicować swojemu klubowi piłkarskiemu. Do baru szło się, by kogoś spotkać lub coś ważnego załatwić, prosić o pomoc w zrzuceniu węgla do piwnicy albo w wyniesieniu szafy na piętro.
W barze rządził Czesiek Czorny, oprócz, rzecz jasna właściciela, pana Władysława Ogińskiego. Czesiek, czyli Czesław Zając, szafarz (bo wynosił po schodach szafy, meble, fortepiany i najróżniejsze graty), miał zdolności przywódcze i zaliczał się do tych, co na Zwierzyńcu wodzą prym.
Pisząc o andrusach, obowiązkowo trzeba wsponieć o Aleksandrze Kobylińskim, czyli „Makino”. Ten „Andrusów Król” i twórca zespołu „Andrusy”, sporą część swojego repertuaru zaczerpnął właśnie z twórczości Jerzego Harasymowicza. Pamiętam, jak zespół przychodził grać na podwórku kamienicy przy Komorowskiego i z wąskiego okienka klatki schodowej rzucałem im pieniążki owinięte w papier.
Harasymowicz i Kobyliński poznali się w Barze na Stawach (przedstawił ich sobie Czesiek Czorny), a ich przyjaźń przetrwała aż do śmierci poety, czyli prawie 30 lat. Pseudonim „Makino”, którym Aleksander Kobyliński posługuje się na co dzień, wywodzi się właśnie z poezji Jerzego Harasymowicza i oznacza po prostu tego, który „ma kino”.
Chciałbym jeszcze wspomnieć o Siwym, czyli Zbyszku Nowaku. Pomny nauk, jakie otrzymał od własnego ojca na łożu śmierci, nigdy nie pracował. Ojciec go ostrzegł, że kiedyś będzie wyścig o pracę – „pamiętaj synu, żebyś nie dał sobie wydrzeć ostatniego miejsca”. Prorok jaki, czy co? Już pół wieku temu przepowiedział „wyścig szczurów”!
Nie ma już Baru na Stawach, gdzie obok handlarzy z pobliskiego placu spotykali się „fajni goście”, nie ma poety Jerzego Harasymowicza. Oto, jak unicestwienie Baru widział oczami duszy jego stały bywalec i największy piewca Zwierzyńca:
Wkrótce zburzą ludzi z baru
Zburzą ich czapy zuchwałe
Nieba runie stary gołębnik
I będą poematy przesłuchaneKiedy runie Na Stawach bar
Grube kufle jak cheruby uniosą Bar Wierszy
Czarna życia toczyła się platforma
Twardy duszy formował się krawężnikŻałobne piwo dają w barze Na Stawach
W żeberkach już piszczą rekwije
Bar jak beczek piramida runie
Pod gruzami grzebiąc kariatydęI rozumiem Madonnę placu
Z sercem przebitym kuchennym nożem
I rozumiem przyjaciele wasze
Na dnie kufla dusze stracone
/Jerzy Harasymowicz, Zburzenie baru/
Kinder – swój chłopak, fajny gość, nie zaawansowany jeszcze zanadto w latach. Niekoniecznie ze Zwierzyńca; fajnych gości nie brakowało też na Ludwinowie, w Czarnej Wsi, Podgórzu czy na Krowodrzy.
Łazior – taki, co łaził, czyli chodził po Zwierzyńcu i żebrał na piwo, ale też szukał zajęcia, żeby parę groszy uczciwie zarobić. Włóczęga, wagabunda. Pytał o robotę (zrzucanie węgla do piwnicy, wniesienie szafy na piętro) w barze Na Stawach.
Andrus – osobnik zadziorny, ale honorowy, nigdy chamski, ubrany po andrusowsku (kaszkiet obowiązkowo zakładany na bakier, koszula w kratę, apaszka, połatana marynarka także w kratę) i posługujący się specyficzną andrusowską gwarą, która w Krakowie jednoznacznie demaskuje pochodzenie z okolicy Placu na Stawach. Mawiał: a idze, idze, klarnecie bosy! (stosowało się także wersje z klarnetem łysym lub złamanym) albo idze, idze, bajoku! Kiedy szedł do miasta, co należy rozumieć jako przekroczenie Aleji Trzech Wieszczów, dla zadania szyku ubierał marynarkę, często na gołe ciało i już z daleka błyszczały jego mocno wyglancowane, przy pomocy kremu Nivea, buty.
Koniec części drugiej